Scroll Top
ul. Narvik 66, 30-437 Kraków, Polska

BAJKA O OSTATNIEJ ZDROWEJ OSADZIE NA ZIEMI

Dorota Węgrzyn

Bajka o ostatniej zdrowej osadzie na Ziemi, którą Klapaucjusz z Trurlem od elektrośmieci uratowali i kapsułę czasu odkopali…

W

jednej chwili Trurl wczytał w nośnik swojego fotonotelefonu punkt na kuli, która tylko bladawcami była zasiana. Następnie przekazał promień nawigacji okołoziemskim neutrinom o sprzężeniu zwrotnym i już maszyna wykonywać zaczęła samoświecące równania różniczkowe, gdy do kabiny rakiety fotonowej wszedł Klapaucjusz, unosząc z sobą walizę wypełnioną płynnym helem.

Po cóż ci te fotonocyrkle, mój drogi Trurlu? – zapytał z ironią inżynier sceptyk.

Nie wiesz, że wybierając się na tę planetę trzeba wyposażyć się w skafandry fotonowe? – odparł Trurl, zmieniając temat.

Nie wyobrażasz sobie chyba, mój zacny kompanie, że będę kontaktował się z bladawcami ubrany w garnitur fotonowy i przekazywał im część swojej cennej energii kinetycznej! O, co to, to nie!Te istoty galaretopodobne już od dawna, jak czytałem w fotonopedii, nie generują żadnej energii! Wyobrażasz to sobie, mój konstruktorze!?

Klapaucjuszu, zgodziłem się zabrać ciebie na ten lot międzygwiezdny pod warunkiem, że nie będziesz zanadto zrzędliwy. A tymczasem co słyszę?

Miałżeś nie zabierać mnie? Na tę bladawszczyznę, przenigdy! Alem musiał pierwej swoje zwoje fotonowe przenicować, żeby się do tej wyprawy przysposobić.

To rzekłszy Klapaucjusz zapiął swój fotonowy paltocik, podkasał szarawary z włókien neutrinowych, włożył buty elektroprotonowe i łyknął trzy pastylki fotonoprotein dla animuszu.

Pomykali tak sobie przez gwiezdne ławice samoświecące i nazywali nowe obiekty galaktyczne. To gwiazdę do wielkiej kałamarnicy „Mackownicą” nazwali, to znów inną gwiazdę niczym smok ziejący ogniem „Ogniobuchem” nazwać się odważyli. I tak zabawę mieli intelektualną i wpisy do fotonopedii gotowe o gwiazdach nowych ponaklikiwali. Pół dnia samoczynnej wędrówki upłynęło aż zeszli do lądowania na Ziemi. Byłą noc ciemna i księżyc jeden samiuteńki przeglądał się w tafli jeziora, wokół którego smreki gęsto porosły. Trurl jął robić dokumentację fotonoaparatem i poprześwietlał wszystko negatywowo. Klapaucjusz tymczasem kroki swoje liczyć począł ku niewiadomemu celowi do granicy błotnistej mazi się udając.

Cóż czynisz, mój Klapaucjuszu? – udał zdziwienie Trurl, bo już mu pilno było do siedzib bladawców się udać.

Obliczam rachunki zużycia energii kinetycznej w stosunku do ciężaru mego w dżulach mierzoną przez gatunek zamieszkujący tę planetę. Badam straty wynikłe z tarcia z wydzielaniem ciepła. Rozpraszam, jednym słowem.

Chwilę jeszcze tak rozpraszał energię mechaniczną, a potem chwycił walizę i wskazał kierunek zdezorientowanemu Trurlowi. Obaj szli wąską pagórkowatą ścieżką do siedzib bladawcowych, rozmyślając o tym, co też powiedzą im podczas pierwszego kontaktu.

Wreszcie zatrzymali się przed chatą drewnianą, ale podmurowaną, z dachu której sterczały teleskopy grawitacyjne i już mieli pukać do drzwi ryglowanych fotonoskoblem, gdy bladawiec jaki taki przed nimi stanął.

Witojcie, utrudzeni wędrowcy! – zakrzyknął mężczyzna odziany w wełniany kożuszek, a na głowie mający rodzaj szyszaka ze sprzężeniem zwrotnym.

Dzień dobry, szanownemu panu – odrzekli – utrudzeni zbytnio nie jesteśmy, bośmy tu na kierpcach zajechali, ale z ochotą odpoczniemy, zzuwając je, bo mokre są niemiłosiernie.

To rzekłszy Klapaucjusz zdjął swój fotonowy paltocik, bo mu już gorąc nozdrzami buchał.

Zachodźcie, panocki w sam czas, bo córkę za mąż wydajemy, tymczasem swatów trunki zmogły, a za dwie godziny ksiądz dobrodziej młodym błogosławił będzie.

Klapaucjusz, brzydził się uściskiwania, ucałowywania i umizgiwania wszelkiej maści, a co nieco o obyczajach weselnych tutejszych się naczytał.

Do dom prosim, życzenie mam, cobyście swatami na weselisku zostali, hej!

Słowo się rzekło, hej! – zakrzyknął Trurl, którego ochota do tańca naszła niespodziewana.

Nagle brzęknęła muzyka ze zdalnie sterowanego grawitora cybernetycznego i na plazmie wyświetlały się instrumenty z niewidocznej orkiestry. Najpierw gęśle, potem skrzypce, wreszcie kobzy i cymbały. Klapaucjusz zasiadł przy drewnianej ławie, a Trurl dalej w tany. Najsamprzód sam, a potem dziewkę jaką z czerwonymi jak jarzębina na jesieni koralami i takim samym wiankiem z włókien mineralnych do układania włosów w warkocze, gdy się jej w tańcu nieokiełzane rozsypywały, i takiego hołubca wywinął, że gromkie brawa dostał.

Dyć panocki, łobaccie jakie u nos łobycaje pikne! Macie z nami czas spędzić do rana, danaż moja, dana! Hej!

Klapaucjusz i Trurl dowiedzieli się od bacy, ojca panny młodej, że o północy otworzą kapsułę czasu, którą przed dwustu laty umieszczono pod progiem kościółka. Klapaucjusz i Trurl odpalili fotonopedię i wyklikali, że 200 lat temu w wiosce doszło do tragedii, jakich w całym państwie bladawców całe mnóstwo wonczas było.

Zacni panowie, czy zaszczycicie nas i z nami obejrzycie zawartość kapsuły?

Klapaucjusz wyczytał w kryształowym notesie, że przed stu laty bladawce umieszczali w kapsułach rozmaite artefakty.

Dziwny zwyczaj, baco – powiedział rozbawiony Trurl. – Chętnie wam potowarzyszymy, bośmy w celach naukowych na Ziemię przybyli i, nie ukrywam, gratka to będzie nie lada, że mucha nie siada, da, da – zakończył śpiewnie Trurl.

Klapaucjusz tymczasem przechadzał się pomiędzy stodołą a obejściem i stwierdził, że bladawcy upodobali sobie hodować krowy, które robotostodoł pasie i oporządza, a nade wszystko doi. Nigdy Klapaucjusz nie doił żadnego zwierzęcia, a przecież smoków się tyle naoglądał w swym życiu, toteż robotostodoła uprosił, aby mu instruktażu jako takiego udzielił. Zasiadł tedy Klapaucjusz, ujął wymiona w palce i jak nie ściśnie, że się mleko po całej stodole rozbryzgło. Ucieszył się konstruktor maszyn myślących, bacę, który doglądał precedensu, uścisnął, krowę nogą tyrknął, a krowa się nazad odwróciła i Klapaucjusz do koryta z nogami w górze wyrżnął. Uśmiali się baca z Trurlem z tej badawczej natury Klapaucjuszowej i zaraz oglądać zawartość kapsuły podążyli.

Bladawców tam było z dziesięciu zaledwie, bo to było tajne zebranie. Otworzono klapę mosiężną przy pomocy fotononoża i wszyscy wnet zobaczyli: siodło końskie bez uprzęży ze sprzężenie zwrotnym, płaczącą lalkę ( i ta podobna do robotów jakich takich była), maszynę do pisania tak starą, że już nawet w fotonopedii opisana nie była i jakąś papierową książkę, której się nie dało, jak teraz, za pomocą jednego palca przeklikać. Czytają więc: „Historia Jana Kuczaja i księdza Mikula”. Klapaucjusz wyczytał w fotonopedii, że przed dwustu i więcej laty pisano tzw. rocznik na papierze. Baca podał gościowi oprawny w skórzaną okładkę artefakt. Czytał on potem wszystkim zgromadzonym góralom historię następującą:

Nad ranem 5 grudnia 1943 roku na wieś Limanowa w powiecie Mszana Dolna napadła banda UPA. Była godzina trzecia, kiedy Jana Kuczaj, rolnik tutejszy i obywatel przyzwoity, usłyszał serię z karabinu maszynowego. Wybiegł pędem na podwórze. (Zwierzęta w oborze stały niespokojne.) Chwycił siekierę, bo już widział łunę na niebie. Płonęło kilka chałup. 600 matrów od jego domu stał wiejski kościół. Jan Kuczaj pobiegł na plebanię i obudził księdza. Banda UPA wywlekała z domów całe rodziny i bestialsko mordowała. O godzinie 3:15 ksiądz Mikul z Janem Kuczajem zaczęli bić w dzwony. Plebanię już trawił pożar. Ludzie wybiegali całymi rodzinami z niewielkimi tobołkami do pobliskiego lasu. Tam koczowali następne dwa dni, aż oprawcy poszli do następnej wsi.” Na kolejnej kartce baca przeczytał: „Jan Kuczaj i ksiądz Mikul zostali zabici na drodze prowadzącej do lasu. Zdołali uratować jedenaście rodzin.”

Wiecie, baco, co to wojna? – zapytał Trurl, któremu łzy pokapały na fotonowy skafander.

Na cołe scyńcie ni, panocku. U nos spokój w górach i ludziska śpiom po nocach.A jak wy myślicie, dlaczego ludzie dążą do wojny? – zapytał góral.

Odpowiem ci, baco, pytaniem na pytanie: dlaczego w kosmosie nie ma wojen? Bo to, co wy nazywacie wojną, u nas nazywa się zapewnianiem pokoju. Tak mi się marz, aby nasze galaktyczne rozgrywki między władcami – agresorami gwiezdnych planet nie powodowały znikania materii. Ale nie wygląda na to, by coś się na razie w tej kwestii zmieniło.

Drodzy inżynierowie, krowy u nas jeszcze zdrowe, ale my som łostatniom łosadom, gdzie krowa daje zdrowe mleko. Boć musicie, panocki, widzieć, że stosy elektrośmieci na naszym ziemskim padole już zatruły cało masa źwierzyny. Downiej, panie, syćki byli zdrowi. Dziś promieniowanie trawi ludzi. Umierajom młodo. Czy wojny potrza? No, ni!

Klapaucjusz zapytał, czy dziś ludzie także skłonni są do bohaterskich czynów, podobnych do tych, o których podaje rocznik z kapsuły. Baca zadumał się i powiedział, że w jego osadzie „jeden za syćkich, syćcy za jednego”. Co się miało niebawem sprawdzić. Tej nocy bladawcy z sąsiedniej osady zrzucili desant elektrośmieci, o których w złą godzinę, mówił baca na „ostatnią zdrową osadę”. Trurl, nie czekając ranka, zbudował maszynę, która fotonowym rażeniem samowzbudziła hałdę elektrośmieci. Miała ona kształt księżyca w nowiu i rumiane lica. Korbkę fotonową i aureolę z promieni gamma nad głową. Lśniła blaskiem kwarcu i miała w kadłubie łańcuch. Działała na hasło: „W marcu jak w garncu. Niech cię broni ręka Boska”. I musiała ją głasknąć naraz cała wioska.

Maszyna stanęła piękna i lśniąca na podwórzu domu bacy. Rankiem baca włączył korbkę fotonową, pokiwał głową i wszyscy mieszkańcy głasknęli i zaraz odetchnęli. Strumień światła spowił wysoką hałdę elektrośmieci, która następnie zawirowała, zajaśniała
i samowzbudnie się odpromieniowała. Na nietypowym wysypisku znajdowały się: lampki nocne, króliki wielkanocne i bombki porcelanowe, i zdalne klucze wiolinowe. Śmieci było bez liku, a najwięcej w kurniku. Baca uszczęśliwiony zawołał do żony:

Moja babo kochana
Śmieci ubyło z rana!
Maszynę Trurl zostawi
Każdą hałdę się odprawi.
Muzykę grajmy ładnie,
Bo nam życie przepadnie!
A gości naszych słono,
Nagrodzić trza nam, żono! Hej!

Trurl od dawna zerkał na Klapaucjusza, któremu życie wiejskie bardzo coś się spodobało, i czekał na stosowny moment, aby mu przedłożyć, że pora wracać. Inżynierowie-konstruktorzy dostali od górali z „ostatniej zdrowej osady” kanki z mlekiem, które bardzo służyły Klapaucjuszowi. Trurl zaś oprawił dziennik wojenny vel rocznik w fotonową oprawę i wręczył bacy na pożegnanie. Tak się skończyła, jedna z wielu – jak się miało okazać niebawem – podróż konstruktorów na Ziemię, gdzie nie byli więzieni, ani zmuszeni do konstruowania maszyn wojennych.

Książki Stanisława Lema dostępne w księgarni Wydawnictwa Literackiego

Zostaw komentarz